(P.) Dzis rano wstalem jak zwykle dosc wczesnie (tajemnica mojego wstawania ok 6 tutaj, tkwi przede wszystkim we 2 rzeczach: kladziemy sie spac juz ok 23 a nawet wczesniej bo jest ciemno od 19, a poza tym to te koguty tak strasznie gdacza na ranem ze niema innej opcji jak sie nie obudzic...). Tak wiec po jakiejs godzinie pewien nasz znajomek powiedzial, zebym poszedl z nim na "reunion" czy jakos tak, czyli codzienne zebranie wioski w sprawie blokady. Wspialem sie z reszta ludzi na gorke (po schodach:) na ktorej polozona jest ta osada i wale do tego budynku gdzie ida wszyscy (okazal sie byc szkola), ale na wejsciu zatrzymuje mnie Pan i mowi ze teraz to tylko tytejsi beda rozmawiac. No nic. Czekam razem z innymi "petentami" na betonowym boisku nieopodal. Okazalo sie, przy okazji ze nie tylko my ale takze tutejsi nauczyciele tez nie naleza to komuny...
Czekalem tak chyba z godzine. Z budynku dochodzily pojedyncze slowa a i nawet cale zdania plomiennie wyglaszanych po kolei przemowien, przerywane od czasu do czasu: "Viva la paro!" albo glosnymi oklaskami.
W koncu wchodzimy. Taka duza "hala", ludzie siedza na krzeslach, chyba ich ze 200 bylo. Zapraszaja nas na srodek, przed ten tlum. To wale. Zajalem jedyne miejsce siedzace zdjalem kapelusz i czekam. Wychodzi gosc dosc nawet ladnie ubrany i zaczyna nawijac. Nie powiem zebym wszystko zrozumal, po prawdzie to nawet 40%. Ale wykumalem tyle, ze blokada jest i bedzie bo taka wola wspolnoty i oni nie maja innego wyjscia. Jedynie "Seniores Gringos", czyli my, mozemy plynac dalej, bo nie mamy silnika...:P wiec nie mozemy wrocic! Na co cala sala: hahahahaa... :) Czesc i czapka. Wiec spakowalismy swoje manatki i powioslowlismy do Santa Clotildy (na szczescie po godzinie dogonil nas znajomek (ten sam co mi o tym zebraniu powiedzial) i pociagnal nas swoja motorowka.
W Santa zjedlismy obiad :) wypralismy siebie i rzeczy :) nawet byl net:) i sprzedalismy canoe za 60 soli... czyli na tej operacji stracilismy cale 390... Zycie. Tak to jest jak sie jest w AP pierwszy raz i sie jest bialym. Tak czy owak bylo warto. Inna rzecza jest tez, ze z biegiem rzeki: "la canoe pierde la precia", czyli: lodki gubia cene (przepraszam wszystkich mowiacych po hiszpansku za moj hiszpanski:).
P.S. W Sancie spotkalismy pare osob z blokady, czyli jednak kogos jeszcze poscili :)
Ale. Jaki z tego moral?
Jezeli chodzi o mnie, to calkowicie i kompletnie popieram protest. Sam bym tak robil, gdyby woda w mojej rzece byla pelna ropy (ktora splywa z Ekwadoru), rzad w ogole nie pamietal ze KTOKOLWIEK jeszcze mieszka w tej czesci kraju, a na dodatek jak sie okaze ze tam gdzie mieszkam jest ropa (zaraz po stronie ekwadorskiej sa zloza) to nie dosc ze mnie wyrzuca z MOJEJ ziemi, ktora od lat uprawia i chroni przed zachlanna dzungla moja rodzina. To jeszcze nic z tych dochodow nie trafi do mnie tylko do kieszeni urzednikow w Limie. W ogole sie nie dziwie, ze protestuja.
Problem polega na tym, ze robia to w zlym stylu. Bo w rzeczywistosci na blokadzie rzeki traca przede wszystkim Ci najbiedniejsi (uwierzcie, ze mozna zyc majac za najcenniejsza rzecz w domu garnek albo lyzke...) i bogu ducha winni turysci jak my, mieszkajacy w gorze rzeki. Owszem blokujacy ofiaruja nocleg i jedzenie, ale co z tego? Na nabrzezu wciaz kilkanascie rodzin z dziecmi czeka na decyzje, ktora nie nadchodzi. A jak juz nadeszla, to byla zla. Poza tym, Peruwianczycy mieszkajacy poza Napo, kompletnie sie nie przejmuja losem protestujacych. Co wiecej sa na nich zli, ze protestuja!
Dlatego uwazam, ze niestety ale Ci ludzie przegraja swoja batalie... To smutne.