Po dotarciu do campingu dostaje sie kartke z informacja o wschodzie i zachodzie slonca, bo to najwieksza atrakcja tego miejsca. Tak wiec, teraz jest to 6.42 wschod i 6.40 zachod slonca. Trzeba wiec bedzie rano wstac, a to jeszcze nie koniec, bo do skaly jest 15 km... Nic to.
Budze sie wiec rano, szybkie sniadanie, szybkie pakowanie i ruszam przed brame. Klopot polegal na tym, ze byla jakos 5.30, wiec ciemno jeszcze, to ciezko zlapac stopa. Ale coz mam zrobic? Przeciez nie siade i sie nie rozplacze...
Jak wiec ta zjawa, ide poboczem i macham reka. Nikt sie oczywiscie nie zatrzymuje. Az wreszcie kolo wyjazdu, w promieniach ulicznej lampy skapany, udaje mi sie kogos zatrzymac. Niestety, ten ktos jechal gdzies indziej....
Nic. Dalej. Macham. Ide. Macham. Uskakuje przed autobusem, ktory mnie chyba nie zobaczyl. Macham. Jasno sie zaczyna robic na horyzoncie. Nie najlepiej.
Ostatecznie, dwojka australijczykow podrzocila mnie do bramy wjazdowej. Zakupilem bilet, i jak predator, czekam na ofiary. Wszal wszyscy musza sie tam zatrzymac i kupic bilet. Wiec wypatruje kogos kto ma miejsce w aucie. Jest! 2 Hindusow! Widze ze kobieta jakies takie duze oczy robi na moj widok, ale przeciez tam slonce wschodzi! Pukam w szybe i sie pytam czy mnie podrzuca, zgodzili sie: hip hip hurra! Jade.
Dojezdzamy na miejsce, jakies 10 min przed wschodem. Ide zajac dobre miejsce do zrobienia zdejcia. Bo na wyznaczonym punkcie mnostwo ludzi juz jest.
I wtedy sie zaczelo... Stoje, nie powiem posrod tlumu, ale sporo osob dookola. Przed nami plotek ogradzajacy sciezke. Jak przyszedlem, ludzie stali kilka metrow od. Ale z kazda minuta, jakas taka fatalistyczna sila popychala cala ta zgraje do przodu - aby miec jak najlepsze zdjecie. W rezultacie, nikt nie mogl zrobic zdjecia BEZ kogos, jesli sie nie wychylil jak zuraw poza ogrodzenie. Generalnie bardzo mi sie to kojarzylo z Machu Picchu, gdzie tlum tak na prawde chyba nie wiedzial, ani po co, ani dlaczego jest tam gdzie jest. I wlasciwie to co to jest ta skala na horyzoncie... Ehhh... "bla bla, bla bla"
Ale generalnie, jest co ogladac. Choc mi bardziej sie podobalo nastepnego dnia, ale to pozniej...
(niestety prawie w ogole mi zdjecia nie wyszly, wiec za duzo nie bedzie do pokazania, ale zawsze mozecie tu przyjechac :)
Po wschodzie slonca udalem sie na spacer dookola skaly. I tam robi to wrazenie.
Jedna rzecz mnie zastanawia mocno, poniewaz, na ulotkach ktore kazdy dostaje przy wjezdzie do parku. Na stronie z Uluru jest napisane: "Prosze, nie wchodzcie na skale. To nasze swiete miejsce. I nie o to chodzi, zeby na nia wchodzic." Pisza Aborygeni. I zaraz obok, napisane: "Jesli jednak zdecydujesz sie na wspinaczke..." Ehhh, i jak sie dochodzi do skaly to oczywiscie jest obita sciezka na gore, oporeczowana, z lancuchami. Czy tylko ja mam wrazenie, ze ktos robi Aborygenow w balona?
Nic to. Obszedlem gore, jak nie chca zeby sie wspinac, to sie nie wspinam. Tez bym nie chcial zeby ktos sikal na Giewont. Rozumiem. Szanuje.
Wracam na kamping.
Po szybkim prysznicu, ide do kuchni i szykuje obiadek. Makaron z czyms tam - hurra!!!... I zagaduje mnie jakis gosciu, zaczynamy rozmawiac. Jakie mamy plany, skad jestes, i takie tam. No i mu mowie, ze chce jechac na zachod slonca, a jutro zobaczyc inne skaly. Na co on, ze na zachod to ok, mozemy jechac razem, ale on jutro idzie dookola Uluru, wiec nie pojedziemy na te inne skaly. No to sie pytam, czy moze nie chce zmienic planow :) Na co Peter, bo tak mial na imie, mowi do mnie: "Dobra, to jutro rano podrzucisz mnie do Uluru, i ja sie przejde dookola, a Ty wezmiesz moje auto i pojedziesz zobaczyc te inne skaly" (ktore sa oddalone 50 km, a tak w ogole to sie znamy nie dluzej jak 5 min...).
I tak tez zrobilismy :)
I niech mi ktos powie, ze Swiat jest brzydki, ludzie wstretni, i trzeba siedziec w domu :)