Rano wyruszylismy z Petem do Uluru, zobaczylem wschod poraz drugi. A potem podrzocilem go (jego autem) do Uluru, i sam pojechalem do Whata Jhuta, innych skal oddalonych jakies 50 km od Uluru.
W pewnym sensie jest to ciekawsze miejsce niz sama skala. Bogatsza rzezba. Ciekawsze szlaki. Ale i tak zdjecia opisza to lepiej.
Wracam do Uluru, oczywista sprawa, ze nie ukradne gosciowi auta, na umowiona godzine i umowione miejsce. Czekam, Peta nie ma. Nic, jade w inne gdzie mogl byc. Czekam. Peta nie ma. Po 1,5 h czekania wracam z powrotem w to samo miejsce. Wjezdzam na parking, i eureka! Widze go, ale powiem Wam ze juz z daleka widac bylo, ze go nadzieja na zobaczenie auta raz jeszcze opuscila. A jak mi pozniej powiedzial, mial je dopiero dwa tygodnie...
Podjezdzam i pytam sie gdzie on byl?! Bo ja juz 1,5 h temu przyjechalem, a On ze tu juz jest od 2,5 h! Wysiadam z auta, smieje sie do niego, a on odpowiada, ze mial watpliwosci. Ale najgorsze co, to jak sobie uzmyslowil, ze w aucie zostawil caly swoj portfel z kartami kredytowymi (o czym ja oczywiscie nie wiedzialem), a w kieszeni zostalo mu 5 dolcow, wiec nawet na kawe go nie stac... I ze bedzie musial zadzwonic do bylej zony i poprosic o bliet do Melbourne... I powiedziec, ze stracil auto bo porzyczyl je backpackerowi z Polski, i nawet nie wie jak sie on nazywa!... Hehehe
Ehh. Jak to pisze to sie smieje, ciezko oddac. Ale reasumujac, Pete okazal sie fantastycznym towarzyszem podrozy, duzo sie smialismy, i spedzilismy razem kolejne 2 dni na podrozy do Port Augusta.