Na czym to ja skonczylem?.... Hmm.
A wiec, pojechalem do Darwin, choc nie mialem takiego planu, poniewaz umwilem sie z Jakem, ze mnie zabierze jak bedzie wracal... I jak sie pewnie domyslacie - nie zabral.
Siedze w hostelu, w Darwin, takim przytulnym miejscu dla "backpackerow", z play station, barem, basenem i elektrycznymi zamkami - Australia! Cywilizacja! I dlatego noc kosztuje 90 PLN, w 4 osobowym pojoku.... Zycie.
Siedze, i siedze. Czekam na umowiony telefon od Jeka, ktory mial sie pojawic przed 12. Nie dzwoni, mysle: "poczekam, dam chlopowi czas, moze cos sie stalo, zadzwonie zaraz". Mija 40 min, dzwonie. Nikt nie odbiera. Oswajam sie z mysla wydostania sie z miasta na autostrade, co NIGDY nie jest przyjemna rzecza, ale jeszcze daje czas Australijczykowi. Dzwonie 1,5 h po umowionym czasie, nie odbiera. Poklalem sobie troche, siarczyscie i dosc wyszukanie, adrenalina zeszla. Nic, widocznie tak mialo byc, trzeba dzialac. Spakowalem placak, zamoczylem koszule, i opuscilem ten radosny przybytek.
Jakies 5 albo 6 godzin pozniej, po pokonaniu autobusem miejskim ok 20 km od samiuskiego centrum Darwin do jego przedmiesc, a nastepnie jakichs 10 km, z plecakiem na plecach po poboczach, rowach, na przelaj, pod spodem - na obrany azymut. Dotarlem do miejsca ktore wydawalo sie dobre do lapania stopa.
Po jakichs 20 minutach zatrzymal sie koles, ale ze bylo juz pozno, a oni tu po zmroku nie jezdza, to podrzucil mnie cale 20 km, poza Darwin, dobre i to.
Tak wiec jak widzicie, nie jest to jakies nie wiadomo jakie trudne i przerazajace, ale meczace.