(P.) Rano, czyli kolo 10 wstalismy. W koncu wczoraj troche sie dzialo... Po szybkim sniadaniu (ananas, jajka i jakies inne dziwne kolumbijskie rzeczy:), zabieramy sie z Adraiana na Terminal, czyli wielki kolumbijski dworzec autobusowy. Nie ma tu za duzo kolei, a samoloty sa drogie. Wiec cala Kolumbia, a wlasciwie cala AP autobusami stoi. Male i duze, nowe i rozklekotane, oklejone jakimis tajemniczymi napisami (dla nas), ktore okazuja sie byc niczym innym jak opisem trasy. Ale najciekawiej w Bogocie rozwiazana jest kwestia przystankow. A dokladniej mowiac - ich brak. Autobusy zatrzymuja sie jak taksowki, tam gdzie klient zechce wysiac albo tam gdzie zechce wsiasc: na pasach dla pieszych, w centrum miasta na drodze 4 pasmowej (!), na swiatlach, czasem wrecz w poprzek drogi :P. I jakos nikomu to nie przeszkadza.
Pamietam jak kiedys z Mackiem Zakiem jechalem na zajecia i bylem pod wrazeniem jego umiejetnosci wpychania sie w kolejke: Maciek, umowmy sie, tu bys sie odnalazl :)
Tak czy inaczej po dotarciu na Terminal okazalo sie ze z powodu Semana Santa bilety sa o 50% drozsze, i nie kosztuja 90 000 pesos tylko 150 000... Zycie. Planowo autobus mial jechac 16 godzin. Ale jestesmy w Kolumbii, dlaczego wiec nie mialby jechac 28 godzin? Fakt faktem ze autobus sie popsul, tylko ze ta usterka spowodowala tylko jakies 5 godzin opoznienia, dopoki nie przyjechal nowy. Pozostaly czas to typowe kolumbijskie: tranquillo, tranquillo. Przeciez mamy czas? Po co sie spieszyc? Mozemy sie zatrzymac przeciez kolejne 20 razy.... :)
Sama jazda raczej nuzaca, choc nie zawsze. Najciekawiej bylo jak nasz kierowca zaczynal wyprzedzac: 2 pasy, do przodu i do tylu, jedziemy wielkim poludniowoamerykanskim autobusem, nie szybciej niz 80 km/h, zbiera sie gorzej niz melex... zeby bylo smieszniej jest zakret w prawo i pod gore (!), przed nami jedzie wielka ciezarowa. Pytanie za 100 punktow:
Co robi kierowca?
Oczywiscie wyprzedza, i w momencie kiedy przod naszego pojazdu (czyli akurat my, poniewaz siedzielismy w pierwszym rzedzie) jest w polowie wyprzedzanego tira, na szczycie pagorka do ktorego zmierzamy, i od ktorego dzieli nas nie wiecej jak kilkaset metrow (tak mysle, poniewaz ta ciezarowka z naprzeciwka byla bardzo wyraznie widoczna:), ja i Karol zaczynamy klac jak holera, a kierowca spokojnie zaczyna manewr "ucieczka" :) oczywiscie inni pasazerowie spia w najlepsze.
I tak (mniej wiecej), czasem gorzej (uwierzcie mi, ze moze byc gorzej, szczegolnie a Andach:), czasem lepiej przez prawie 30 godzin. W sumie po paru pierwszych razach czlowiek sie przyzwyczaja, bo coz innego zrobic? Wiec tak na prawde to wiecej bylo smiechu niz strachu :).
Wreszcie dotarlismy do Cartageny, taksowkarz podwiozl nas pod hostel, w ktorym jak sie okazalo nie bylo miejsc... Ale Pan recepcjonista wykonal 1 telefon i po przejsciu kilkudziesieciu metrow pod jego opieka znalezlismy nocleg i w innym hostelu: Hostel Real :)
Po szybkim przepakowaniu i prysznicu zapoznalismy sie z pewnym, samotnie podruzujacym Chilijczykiem, ktory pokazal nam tania i smaczna knajpke, oprowadzil po Cartagenie, noca :). I tyle do teraz.